“Tyle miłości nie może umrzeć”. Poruszająca i smutna, ale dająca nadzieję. Mądra i refleksyjna, choć nie brakuje w niej subtelnego dowcipu. Autentyczna w każdym calu — wiarygodne są kreacje bohaterów, niepozowane jest ich zachowanie i emocje, a język klarowny, bez dosadności i ckliwości.
Trudno jest patrzeć na bladą twarz swojej mamy — bez brwi, rzęs, bez wyrazu, jedynie z bardziej niż zawsze zarysowanymi kośćmi policzkowymi. Niełatwo jest słuchać jej ciężkiego oddechu podczas zwyczajnych czynności, jeszcze trudniej, gdy próbuje odpocząć, ale bezdech przeszkadza i uniemożliwia jej zasnąć. Nie sposób wyobrazić sobie, że jej nie ma, że nie krząta się po kuchni, gotując jak zawsze wystawny obiad na nasz przyjazd, że nie studiuje gazet, nie ogląda swoich ulubionych programów w telewizji. Strach zagląda w oczy, gdy widzę rano lub późnym wieczorem, że śpi — bo spokój, który rysuje się na jej twarzy, zapowiada pustkę w życiu innych. Rzadko da się wyrazić emocje, które targają wtedy człowiekiem. “Tyle miłości nie może umrzeć” pokazuje w tej kwestii wiele!
Moni Nilsson autorka “Tyle miłości nie może umrzeć” dokonała rzeczy prawie niemożliwej. Temat wagi ciężkiej, jakim jest śmierć, a właściwie ponad miesięczne oczekiwanie kilkulatki na śmierć matki pokazuje bez patosu, bez dramatyzmu, bez sentymentalizmu, jednocześnie bez tabu, za to autentycznie. W efekcie otrzymujemy realistyczną, ale możliwie bezpieczną perspektywę obserwacji, czasami może nawet współodczuwania, choć najpewniej podyktowane jest to podobnymi doświadczeniami bohaterki i czytelnika.
Razem z Leą słyszymy więc pod drzwiami łazienki mamę wymiotującą po kolejnej dawce chemioterapii. Dotykamy odrastającej i kłującej szczeciny na jej głowie. Obserwujemy, jak próbuje jednostajnie oddychać z pomocą aparatu do tlenoterapii. Podpatrujemy, jak jej rodzice wystrojeni i przytuleni do siebie w salonie kołyszą się w rytm melodii. Wspólnie z jej bratem ozdabiamy rysunkami trumnę. Krok w krok podążamy do kościoła na pogrzeb, by tam w zadumie, z ulgą w sercu usłyszeć muzykę z “Gwiezdnych wojen”.
W książce “Tyle miłości nie może umrzeć” autentyczna jest nie tylko cała gama emocji głównej bohaterki — od zaprzeczenia, przez złość, kryzys, po akceptację, ale i w pełni wiarygodne okazują się być reakcje rodziny i otoczenia. Przepełniona gniewem Lea nokautuje wszystkich naokoło siebie, którzy ją pocieszają lub w oczach których widzi współczucie. Zrozpaczona babcia wylewająca litry łez do przygotowywanych potraw. Wytrwała i kochająca przyjaciółka ścina włosy na znak solidarności z Leą.
– Nie martw się, poradzimy sobie — mówi tata.
– Wiem — mówi mama. — Bardzo dobrze dacie sobie radę!
Mama znów zamyka oczy.
– Pozwalamy ci odejść — mówi tata szeptem.
– Naprawdę? — pyta mama.
Tata kiwa głową.
– Naprawdę — szepcze Lucas. — Nie chcę, żeby cię długo bolało.
Ja też tego nie chcę.
– Naprawdę — mówię.
Nie sposób przejść obojętnie obok książki. Koniecznie trzeba czytać ją wspólnie z młodym odbiorcą. Rozdziera bowiem serce również dorosłego czytelnika, choć finalnie przynosi ukojenie (co ciekawe w fabule niespodziewanie wcześniej niż pojawia się w niej śmierć). Przejmująca to opowieść o utracie rodzica, która podpowiada, jak pogodzić się ze śmiercią bliskiej osoby.
Książka “Tyle miłości nie może umrzeć” Moni Nilsson z ilustracjami Joanny Hellgren w tłumaczeniu Agnieszki Stróżyk ukazała się nakładem wydawnictwa Zakamarki.
Czytaliście już “O, Choroba”? To książka, która udowadnia, że o poważnej chorobie dziecka, emocjach z nią związanych, leczeniu, nierzadko też o śmierci można pisać bez tabu i bez przygnębiającego patosu, za to rzeczowo, ale i z poczuciem humoru.