Teatr Maska śmiało mogę nazwać teatrem dla dzieci. Spędziliśmy tam już kilka rodzinnych niedzielnych popołudni. Oto trzy, a właściwie cztery argumenty – spektakle, którymi nacieszyliśmy nasze oczy, uszy i serca. Ostatni – ze względu na baśniową genezę oraz japoński rodowód (prezentowana tradycja, jak i autorstwo) – stanowi unikalny na polską skalę spektakl, jak się okazuje, nie tylko dla najmłodszych widzów.
Najmniejszy samolot na świecie buduje wiarę w nieograniczone dziecięce możliwości, a główny bohater – malutki samolot – wraz z młodą widownią i na jej oczach pokonuje skrywane lęki.
W Wystarczy być zabawne przygody i zwykłe rozmowy grupy sympatycznych zwierzęcych współtowarzyszy dowodzą potęgi bezinteresownej przyjaźń.
Młodzieńcza witalność, ale i nierozwaga, nieokiełznany pęd za nowością kontra mądrość przyjaciół, często srogo doświadczonych przez los. Wolność, swoboda zestawione z niewolą, skrępowaniem normami, stereotypami, życiem. Prawda a zakłamanie, fałsz i obłuda. Ot i kwintesencja poetyckiej, nastrojowej, by nie napisać – miejscami mrocznej opowieści, jaka śledzić możemy oglądając Dokąd pędzisz, koniku?
W dalszym ciągu, żaden z wymienionych tytułów, to nie spektakl, z którego wrażeniami i opinią chciałam podzielić się dzisiaj, choć każdy z powyższych polecam całym rodzinom. Pierwszy zdecydowanie 4-latkom, drugi ciepły, żartobliwy, z wartką akcją także młodszej widowni, ostatni, z wyraźnie zaznaczonym dosłownym planem, ale zdecydowanie najbardziej z wszystkich metaforyczny, zarówno starszym przedszkolakom, jak i dorosłym.
Bambusowej księżniczce postanowiłam poświecić więcej miejsca.
Po pierwsze jest to nasz niedawno widziany spektakl, więc wciąż widać i słychać:
- dudniący rytm bambusowych kijów (powtarzający się na wstępie i powracający na koniec rytmiczny motyw muzyczny na żywo tworzony przez aktorów zdecydowanie bardziej zapada w pamięć i wprowadza widza w japoński klimat baśni, niż odtwarzana z taśm, płyt ścieżka dźwiękowa)
- donośny i “surowy”dźwięk gongu (wyraźnie rozdzielał poszczególne części historii, m.in. prezentacje kolejnych zalotników tytułowej księżniczki),
- obraz ascetycznie ubranych aktorów w japoński strój (m.in. hakarę), na który aktorzy zakładali inne elementy garderoby w zależności od granej roli, wszystkie spójne z estetyką Krainy Wschodzącego Słońca,
- plastyczną oprawę zdominowaną przez tętniące intensywnością barwy w przewadze różowo-fioletowych kolorów kwitnącej wiśni.
Po drugie, reżyseria, scenografia, oprawa muzyczna mocno osadzona w japońskiej tradycji efektywnie wykorzystuje także nowoczesne techniki tworzenia wizualnej sztuki – elementy scenografii i fragmenty opowieści animowane są na żywo przez aktorów odpowiednio operującymi przeźroczami i tworzącymi swoisty teatr cieni.
Spójność wszystkich wymienionych elementów to m.in. zasługa Noriyuki Sawy – japońskiego twórcy, w jednej osobie scenarzysty, reżysera i scenografa Bambusowej księżniczki.
Spektakl jest autorską interpretacją pochodzącej z X wieku japońskiej baśni zatytułowanej Opowieść o zbieraczu bambusu (Taketori monogatari; angielski tytuł The Old Bamboo-Hewer’s Story według pierwszego tłumaczenia autorstwa F. Victora Dickinsa z 1888 roku). Przeniesiona na deski teatru opowieść, o starzejącym się zbieraczu bambusa, który w jednej z łodyg znajduje malutką dziewczynkę (nie sposób nie skojarzyć jej z Calineczką Andersena) i wraz z pragnącą od lat dziecka żoną wychowują ją jak własną córkę, prawie od początku toczy się żwawo. Nieśpieszne tempo pierwszej sceny, przedstawiającej spokojne, ale i samotne życie podstarzałego, biednego, ale kochającego się małżeństwa (przyszłych rodziców głównej bohaterki) zmienia się w momencie ścięcia łodygi bambusa i pojawienia się niespotykanego w tym miejscu światła. To początek wartkiej akcji.
Niezmiernie miło ogląda się bezruch wpatrzonego w scenę i zafascynowanego akcją 4-latka. Wspólnie śledziliśmy więc pokazane w telegraficznym skrócie momenty z lat niemowlęcych (płacz, uspokajanie się na dźwięk grzechotki/kołatki), dziecięcych (np. sugestywnie ukazana nauka pływania), a w końcu i młodzieńczych. Zamiana lalek wyobrażających główną bohaterkę – słodkiego maleństwa w dorosłą i niespotykanie piękną kobietę – odbywa się na oczach widza. Osobiście uwielbiam, gdy wszelkie zazwyczaj zakulisowe zabiegi (modyfikacje scenerii, zmiany garderoby itp.) odbywają się na scenie. Dziecko odkrywa sprawczą moc teatru – aktorów kreujących nową rzeczywistość.
Odtąd Kaguyę (“Świetlaną”, “pałającą niezwykłym blaskiem, światłem”, ” świecącą dziwnym światłem”) otaczają tłumy zalotników, kuszonych jej urodą i rodzinnym bogactwem (od czasu odnalezienia dziewczyny, w łodygach bambusa starzec znajduje również złoto). W sztuce widzimy trzech adoratorów. Ich pojawienie się wywołało mały popłoch na sali. Wszystko za sprawą teatralnych masek, z widocznym japońskim rodowodem – tragikomicznym, dla mnie po trosze makabrycznym po trosze komicznym. Syn odebrał kreację tych bohaterów wyłącznie w tej ostatniej tonacji, stąd na sali słychać było jego głośny, ale nieodosobniony śmiech, pomieszany jednak z krzykami strachu innej części młodej widowni.
Kasting na męża, czyli przedstawienie kolejnych pretendentów do ręki księżniczki to trzykrotne powtórzenie podobnego schematu:
- samozachwalanie swojej kandydatury przez adoratorów,
- przekazywanie zalotnikom przez ojca niemożliwych zadań wymyślonych przez księżniczkę (Kaguya w tej scenie, jak i prawie podczas całego przedstawienia jest milcząca, przyjmuje raczej rolę obserwatora, nie uczestnika wydarzeń, co, moim zdaniem, potęguję jej tajemniczy charakter),
- zmieszanie (a ostatecznie zakłamanie) kandydata w związku z nieprawdopodobną, niewykonalną próbą, jakiej zostaje poddany (zdobycie gałęzi ze złotego drzewa, odpornej na spalenie szaty z futra ognistego szczura, jaja egzotycznego ptaka).
Opisywane wyżej zdarzenie pełna jest komicznych, po trosze farsowych sytuacji i żartów. Japońskie nazwiska adoratorów (niewychwycone przez mojego 4-latka: „Kosikase” czy „Naokonijaki”) czy scenicznie uwydatniony niedosłuch i zaniki pamięci podstarzałego ojca księżniczki, który adoratorom nieudolnie i opieszale stara się przekazać wolę córki, to fragment spektaklu, który niewątpliwie został nagrodzony najgłośniejszym dziecięcym śmiechem. W moim odczuciu scena wzbudziła konsternację.
Koniec końców starania pretendentów do ręki księżniczki spełzły na niczym, a sami zalotnicy okazują się być zwyczajnymi oszustami. Pojawia się jednak jeszcze jeden, początkowo zagadkowy zalotnik, którym okazuje się być sam cesarz. Mimo iż oboje zakochują się w sobie, nie jest im dane być razem. Wszystko za sprawą tajemnicy skrywanej przez Kaguyę. Księżniczka wyjawia ją bliskim…
Akcja nabiera tempa. Sceny przepełnia ekspresja wyrazu – dramatyczna muzyka tj. budujący napięcie przyspieszający jej rytm, spadanie papierowych ekranów, zrzucanie materiałowych płach z namalowanym, ostatecznie pokonanym wojskiem cesarza, opadający na ziemię popiół (?) i stąpająca po zgliszczach smutna, znowu samotna para staruszków spoglądająca na Księżyc. W końcu cisza, półmrok, mglista zasłona materiału oddzielająca scenę od widowni.
Spektakl baśniowy, poetycki, wieloznaczny. Polecamy.